• LEGENDA O POWSTANIU BABIC

      •  

        Jak dobra Zofijka księciu ocaliła żywot

         

        W życiu ubogiego człowieka nie może być chyba większego nieszczęścia od złego i niesprawiedliwego pana. A Krwawy Książę panujący na Nizinie Wołowskiej * był władcą najgorszym z najgorszych. Nie zatem dziwnego, że którejś wiosny gromadka pasterzy wraz z rodzinami i lichym dobytkiem opuściła kniaziową wieś i zbiegła do puszczy.

        *Nizina w  południowej części Rumunii.

        Długo wędrowali uciekinierzy przez gęste i dzikie bory, aż przybyli na polską stronę. Tu założyli leśną osadę. Niewielką, złożoną zaledwie z kilku chałup.

        Następne lata mijały osadnikom w spokoju. Do wioski zagubionej w niedostępnych borach mało kto bowiem z obcych zaglądał. Prędzej trafiało tutaj przez omyłkę głupiutkie łosiątko niźli wędrujący rycerz, kupiec z wozem towarów czy brodaty mnich głoszący boże słowo.

        Któregoś dnia Zofijka, mieszkająca samotnie w chałupce na skraju osady, wybrała się z pełnym koszem na strugę. Nad rzeczkę płynącą w pobliżu niegłębokim parowem. Do prania dzień był w6ymarzony. Słońce grzało już niezgorzej, a i wietrzyk pracowicie pomagał mu suszyć bieliznę rozwieszoną na gałęziach rosochatej wierzby.

        Było chyba około południa, kiedy dziewczyna usłyszała nagle wydobywające się z zarośli  coś jakby bolesne stękania. Pojękiwania może?

        Zofijka do strachliwych nie należała. Urodzona i wychowania w puszczy, leśnego zwierza się nie bała, a tym bardziej rannego czy chorego. No, chyba żeby to nie zwierz był, ale leśny diabeł, o którym tyle okropności naopowiadała jej babka przybyła jeszcze z Wołoszczyzny.

        Jednakże z leszczynowej gęstwiny nie czart się wyłonił, lecz człowiek. Rycerz z gołą głową, pokrwawiony, w pancerzu ze śladami świeżej walki. Walki okrutnej, zapewne na śmierć i życie.

        –  Gonią mnie! Na żywot nastają! Druhów mi ubili podczas łowów na wściekłego niedźwiedzia ludojada. Ledwiem zbieżał przed prześladowcami – wysapał woj z wysiłkiem i oparł się ciężko na mieczu. – Ratuj dziewko mała, bo sił już mi nie ostało ani odrobiny!

         

         

        – Ha, a nie jesteś aby zbójem? – wzdrygnęła się dziewczyna. –Puszczackim łotrem bez krzty sumienia i serca? Takim, który gubi dusze niewinne dla marnego miedziaka?

        –  Dziewko miła, czyż wyglądam na leśnego hultaja? – jęknął nieznajomy.

        – Przypatrz mi się baczniej. Rycerzem jestem z niedaleka. Kniaziem prawdziwym, który za wyświadczone dobro dobrem odwdzięczyć się potrafi.

        - Juści, bowiem niż na krwawego rozbójnika, wyglądasz mi na szlachetnego księcia. Nadto wcale niebrzydkiego – przyznała Zofijka szczerze i zarumieniła się po czubeczki uszów. – A i z oczu patrzy ci całkiem poczciwie. Kto wie, nieznajomy człeku, może więc i nie łżesz?

        –  Kniaziem jestem, prawdę czystą powiadam. Czystszą od wody źródlanej  –  wyszeptał ranny i nagle zachwiał się, po czym powoli osunął na kolana. – Siły już mi zbrakło. Ratuj, dziewko miła! Ratuj, bo zginę, nieszczęsny, od podstępnych mieczów. Posłuchaj tylko odgłosów pogoni, zbrojni zaraz tu będą. Są już w tej świerczynie.

        I bez natężania uszu docierała nad wodę niezwyczajna wrzawa niosąca się z pobliskiego boru. Coraz głośniejsza, coraz wyraźniejsza.

        Zofijce żal się zrobiło rannego. Ani chybi ubiją biedaka niezdolnego ni bronić się, ni uciekać dalej. Rozumiejąc, iż zwlekać nie może, jeśli nieznajomemu chce ocalić życie, zawołała bez chwili namysłu:

        –  Złaź szybko do rzeki! Migiem! Tutaj woda sięga nieco za kolana. Siadaj i nie ruszaj się. Skryję cię pod moją spódnicą. Chodź!

        Resztkami sił stoczył się kniaź z brzegu. Z pluskiem wpadł do wody i tu znieruchomiał. Jeno głowa i ramiona wystawały mu ponad powierzchnię. Zaledwie Zofijka Sierota stanęła tuż przy nieboraku i nakryła go spódnicą, ledwie pochyliła się nad wodą i pragnieniem zajęła na nowo, z nadbrzeżnych chaszczy wypadła gromadka konnych wywijających mieczami i groźnie potrząsających oszczepami o żelaznych grotach.

        –  Ej, babo piegowata, co robisz tam w rzece? – wrzasnął rycerz w czarnym pancerzu pędzący na przedzie na karnym rumaku czarniejszym od kruczego skrzydła. – Nie widziałaś tu gdzieś zbója o gębie okrytej krwawą pianą? Łotra umykającego chyłkiem pod krzakami niby bezzębne wilczysko?

        Zofijka wyprostowała się w wodzie nie wypuszczając z rąk mokrej bielizny.

        – Po pierwsze nie jestem wcale piegowata – zaprotestowała z udanym oburzeniem. – A co robię? To chyba widać, czarny rycerzu. Brudy piorę.

        –  Pytałem, czyś zbója nie widziała?

        – Czym widziała zbója? – odpowiedziała dziewczyna spokojnie i otarła pot z czoła. – Nie. Poza wami, wielmożny panie, żadnego innego zbója tutaj nie było.

        –  Dziewka kpi sobie z ciebie, mości kasztelanicu. Zbójem cię oto nazwała  – warknął któryś z wojowników na brzegu. Chcesz, cisnę w nią oszczepem? W jadło dla sumów i raków wnet się przemieni.

        – Cichaj, Lubomirze. Widzisz przecież, że nie ze złej woli to czyni. Niezbyt rozgarnięta jest ci ona po prostu. Oczy jednakże ma. Ma też i parę zdrowych uszu. Jeśli zatem niczego nie spostrzegła, mogła przynajmniej coś usłyszeć. Leśni ludkowie od dzieciucha słuch mają wyostrzony niczym borowe sowy albo puchacze.

        – O właśnie, właśnie, czarny rycerzu. Chrzęsty jakoweś przedziwne słyszałam w krzakach. Gdziesik w tamtym sitowiu i trzcinie – przytaknęła szybko Zofijka nie ruszając się z miejsca. – Myślałam nawet, że to kulawy łoś śpieszący się do wody. Lub wilczysko z przetrąconą łapą. A myślałam tak, bo idąc pojękiwało i chlapało wodą straszliwie. Głowę podniosłam, alem w mrocznej gęstwinie niczego wypatrzeć nie zdołała. Ani dzikiego zwierza, ani złego człowieka.

        – Hm, a może to nie był chromy łoś i nie poturbowane wilczysko, lecz Daniel? Daniel Halicki?

        – Kto go tam wie? Może to i był rogaty daniel w białe cętki? Albo jeleń lub sarni kozioł utykający na którąś nogę – zgodziła się dziewczyna. – Jednakże pewności nie mam żadnej, czarny rycerzu. Mówiłam przecie, żem go wyraźnie słyszała, alem go nie dostrzegła.

        –Głupiaś jak dwudniowy kurak. Nie o takim danielu wszakże gadamy        – kasztelanic machnął niecierpliwie ręką. – A gdzież podziało się owe zwierzę? Zawróciło z powrotem? W górę rzeki poszło czy w dół? A może przedostało się na drugą stronę? To zapewne słyszałaś, babo piegowata? Gadaj zatem, jeśli nie chcesz, by bizun poprawił ci pamięć.

        – Słyszałam, wyraźnie słyszałam, czarny rycerzu. Sitowiem przez wodę przeczłapało i na brzeg wylazło – Zofijka odwróciła się i wskazała kierunek.     – Tam umknęło, kędy ta potrójna sośnia, z obłamanym konarem.

        – Za mną, wojowie! – wykrzyknął rycerz w czarnej zbroi i z całej siły dziabnął rumaka ostrogą. W dwóch susach przesadził rzekę nie przestając wołać: – To on, nie kto inny! Sam Daniel Halicki! Nie ujdzie nam daleko! Posoką przecież mocno broczył. Pochwycić łotra trzeba, zanim nocne ciemności ksryją go przed naszym wzrokiem. Szybciej, wojowie!

        Ponaglając konie wrzaskiem i batożkami, zbrojna gromada zwaliła się do rzeki bryzgając wodą na wszystkie strony. Wyjąc jak opętana, puściła się galopem za swoim przywódcą. Jeszcze chwila i zniknęła w gęstej dąbrowie.

        – Wolnyś niby ptak, książę – dziewczyna odstąpiła na bok. – Co zamierzasz dalej? Czy wystarczy ci sił, aby dotrzeć do swoich? I czy znasz dobrze drogę?

        – Jakże ci na imię, dziewko miła? – zagadnął tymczasem nieznajomy, zupełnie jakby nie dosłyszał pytań.

        – Zofijka. Zofijka przezywana Sierotą. W osadzie puszczańskiej między poczciwymi ludźmi żyję sobie spokojnie. Tu niedaleczko. W wołoskich Pułunkowicach.

        – A jam jest Daniel. Książę na Haliczu i na Wołyniu. Lubię cię, Zofijko. Nie tylko dlatego, że życie ci zawdzięczam. Polubiłem cię od pierwszego wejrzenia, kiedym jeszcze myślał, iżeś jest rzeczną  boginią, urodziwą wodnicą, istotą nieziemską. Zjawą bez imienia. Jednakże polubię cię jeszcze bardziej, jeżeli spróbujesz ukryć mnie przynajmniej do czasu, w którym i ranę od złego sandomierskiego miecza zaleczę, i do sił poprzednich wrócę.

        – I ja cię polubiłam, moje ty książęce niebożątko – Zofijka roześmiała się wesoło, z caluchnego serca. – No, ale teraz wstawaj już, kniaziu. Wyłaź czym prędzej z zimnej wody, boś przecie nie żaba, nie rak i nie ryba. Osuszyć cię muszę i jak najrychlej doprowadzić do mojej chatynki. Jedno że powinnam zrobić to tak, aby nikt cię nie dostrzegł. Nawet małe dziecko, nawet ślepe kocię.

        Zaskoczeni i ogłupieni wojowie, nigdy dotąd nie walczący z tak uzbrojonymi babami, nie wytrzymali wściekłego ataku. Najpierw pojedynczo, a potem już gromadnie poczęli zmykać do lasu. Zatrzymali się dopiero na Diabelskiej Polanie, z dziesięć mil od straszliwej wioski.

        – A to ci baby z piekła rodem! Dzikie babusy stokroć gorsze od gniazda szerszeni! Lucyperowe babice nie różniące się niczym ani od bagiennych czarownic, ani od borowych wilkołaków – pojękiwali sandomierscy rycerze trzymając się za obolałe czaszki, pokrwawione ramiona i zadki całe w sińcach. Wiele pacierzy minęło, zanim pozbierali się na tyle, że mogli wyruszyć w drogę do Sandomierza.

        Po dziś dzień na ziemi zamojskiej z owych wydarzeń sprzed siemu stuleci ostały się zacne pamiątki. Pierwsza to niewielka rzeczka, w której kniaź Daniel Halicki polubił Zofijkę, Zofijka zaś polubiła Daniela. Rzeczka zowie się Lubienicą. Natomiast druga to wioska, w której dzielne baby sprały sandomierskich wojów na kwaśne jabłko. Wieś tę nazwano Babicami.